Powieść jest bardzo wciągająca. Im dalej posuwa się akcja, tym mniejsza ochota na przerwę w lekturze. Przewracałam kolejne kartki z nieodpartą ciekawością i nim się spostrzegłam, byłam już w połowie książki. Zarówno współczesne wydarzenia, jak i dawne dzieje Ryanów i Lislów są tak intrygujące, że nie pozwalają na choćby odrobinę nudy. Poruszają, zmuszają do refleksji, a także uświadamiają, że miłość bywa trudna i bardzo wymagająca.
Przez pierwsze sto stron kroczymy we współczesności, śladami Grani i jej bolesnych doświadczeń, które przygnały ją nad zatokę Dunworley. Jesteśmy niemymi świadkami jej rozterek i skrywanego głęboko cierpienia. Poznajemy również Matta, narzeczonego Grani, którego zostawiła w Nowym Jorku. Później akcja na jakiś czas przenosi się do 1914 roku, kiedy to losy dwóch rodzin po raz pierwszy się splatają. W dalszej części książki lawirujemy między teraźniejszością a przeszłością, zagłębiając się w rodzinne koligacje i zawirowania. Błądzimy wśród kłamstw i sekretów, by wreszcie poznać prawdę i zmierzyć się z nią razem z Granią. Pojawia się też iskierka nadziei, że bieg tej niefortunnej historii można zmienić.
To, co mnie w tej powieści oczarowało, to między innymi sposób prowadzenia narracji. Losy bohaterów przedstawione zostały z perspektywy trzecioosobowego narratora. Wydawałoby się, że nie ma w tym nic szczególnego. Autorka zastosowała jednak pewien ciekawy zabieg. Śledząc przebieg wydarzeń, co jakiś czas trafiamy na rozdziały, w których zwraca się do nas bezpośrednio Aurora. Dzieli się swoimi przemyśleniami, wyjaśnia nam pewne szczegóły, a także uzasadnia swoje decyzje i czyny. Fragmenty te są pełne dygresji, które czasem wywołują uśmiech, czasem głębokie wzruszenie, ale przede wszystkim zmuszają do zastanowienia.
Oczywiście to nie jedyny plus tej książki. Lucinda Riley zadbała również o przekonującą kreację bohaterów, sugestywne opisy realiów, atrakcyjnie splecione wątki fabuły oraz niesztampowe zakończenie, które z jednej strony mnie pozytywnie zaskoczyło, z drugiej zaś – odrobinę zasmuciło. To nie jest typowy happy end, jakiego można by się spodziewać. Jeśli zaś chodzi o minusy, bardzo żałuję, że w powieści, której akcja toczy się w Irlandii, tak mało jest Irlandii. Pomijam już fakt, że spora część historii toczy się w Londynie. Brakowało mi malowniczych krajobrazów, z jakich słynie Irlandia. Farma Ryanów i okolice zostały przedstawione bardzo pobieżnie. Autorka w zasadzie zupełnie pominęła opisy przyrody i gdyby nie regularnie przewijający się w książce klif z widokiem na ocean, nie miałabym pojęcia, co to za kraj.
Podsumowując, Dziewczyna na klifie to wzruszająca opowieść o różnych obliczach miłości, o trudach życia, które bywa przewrotne, a także o krzywdach, które raz wyrządzone odbijają się na kolejnych pokoleniach. To również historia o nadziei i o szczęściu, które czasem przybiera zupełnie inną formę, niż byśmy tego chcieli. Polecam tę książkę wszystkim, którzy mają w sobie coś z romantyka. Wielbicielkom literatury kobiecej i miłośnikom skomplikowanych historii rodzinnych. Oraz tym, którzy od czasu do czasu mają ochotę na lekturę pełną wzruszeń przeplatanych chwilami radosnych uniesień.
KLIKNIJ, ABY ZOBACZYĆ, ILE KOTWIC PRZYZNAJĘ TEJ KSIĄŻCE
- Tytuł: Dziewczyna na klifie
- Autor: Lucinda Riley
- Wydawnictwo: Albatros
- Rok wydania: 2017
- Liczba stron: 528
Za możliwość przeczytania książki dziękuję Wydawnictwu Albatros.