Po dziesięciu latach nic-nie-ćwiczenia i przesiadywania na kanapie z książką (a także z miską czitosów po lewej stronie i paczką kabanosów po prawej), nadszedł wreszcie t e n moment. Kiedy biegnę do tramwaju i kilkanaście minut później wciąż sapię nad głową jakiejś starszej pani. Kobieta spogląda na mnie podejrzliwie i zastanawia się, czy zejdę na zawał, jeśli nie ustąpi mi miejsca…. Kiedy próbuję podnieść upuszczony na podłogę przedmiot i dociera do mnie, że najłatwiej będzie się położyć… I wreszcie, gdy początkowa ekscytacja tak długo wyczekiwanym przybieraniem na wadze zamienia się w czarną rozpacz… Tak, to zdecydowanie ten moment. Zramolałam i coś z tym trzeba zrobić. Co tu począć, hm? A, idę na fitness! Na początek w sam raz. Ha ha, dobry żart!
Fitstres: zajęcia nr 1
Chociaż dopiero wróciłam z pracy, z entuzjazmem pakuję do torby spodnie, t-shirt, buty sportowe, i wodę. Za wodą nie przepadam, ale jak to będzie wyglądać, jeśli pojawię się na zajęciach z butelką pepsi… Dopasowanie ciuchów kolorystycznie zajmuje mi wystarczająco dużo czasu, żeby wylecieć z domu jak poparzona. 18:07, do rozpoczęcia zostało osiem minut! Leeeecę! Brnę w śniegu po łydki starając się pamiętać o oddychaniu. Po tej intensywnej rozgrzewce wparowuję do Domu Sztuki z twarzą przypominającą przejrzałego pomidora, przemierzam schody z prędkością światła i dopadam pierwszą wolną ławkę w szatni. Wreszcie łapię oddech! Przebieram się w zadumie, bo nie jestem pewna, czy mam jeszcze siłę na jakiekolwiek inne ćwiczenia. Ale cóż, jak się powiedziało a, to trzeba powiedzieć b. Zawiązuję buty (nieśpiesznie), biorę butelkę z wodą i wchodzę na salę.
Dziś aerobik z elementami tańca. Suuuper, myślę. Nie powinno być aż tak źle. Na początek rozgrzewka (znowu?!). Marsz, krążenie ramion. Ha, ale łatwizna! Pada hasło step touch. Co to jest? Aha, krok dostawny. Okej, jedziemy dalej. Double step touch łapię bez problemu. Potem step out, czyli krok z akcentem, proste! Dochodzą ręce, wciąż nadążam, chociaż zaczynam powoli tracić tempo. Słyszę V-step, rozglądam się nerwowo po sali, obserwuję i po chwili nieśmiało dołączam. Kiedy pojawiają się takie kroki jak knee up, ręce mi opadają. Dosłownie! Skupiam się już wyłącznie na nogach i na tym, żeby się całkiem nie pogubić. Co i tak nadchodzi wraz z komendami mambo, salsa, cha cha i, na sam koniec, chasse. Co to jest, do jasnego gwinta, chasse?! Moje próby opanowania tych wszystkich kroków wyglądają dość komicznie. Zapomniawszy o tym, że gra muzyka, pląsam zupełnie nie w rytm, wydając przy tym dziwne okrzyki i westchnienia. Gdyby odbywało się to w nieco innej scenerii, np. przy ognisku, można by pomyśleć, że to jakiś rodzaj rytualnych lub magicznych obrzędów.
Po czterdziestominutowej mordędze z różnymi układami choreograficznymi zajęcia kończą się serią ćwiczeń rozciągających i uspokajających. Wzdycham, sama nie wiem, czy z ulgą, czy z obawy przed kolejnymi zajęciami. Uśmiecham się, dziękuję i ruszam do szatni. Nie mam siły się przebrać, więc na sportowe ciuchy wkładam wszystko to, w czym przyszłam, i ociężałe kroki kieruję w stronę domu. Gdy już docieram do mieszkania, mierzę puls. Jakim cudem jeszcze żyję?!
Tego dnia zasypiam jak dziecko.
cdn.
Ciąg dalszy mojej przygody z fitnessem opiszę już niebawem, a wierzcie mi – będzie jeszcze mniej (albo bardziej) kolorowo, niż podczas pierwszych zajęć ☺. Wciąż się zastanawiam, jak to się dzieje, że jeszcze jestem cała. Ja to ja, ale współuczestniczki! To cud, że do tej pory wychodziły z sali bez żadnych obrażeń ☺.